Od dziecka miałem kompleksy i niską samoocenę wynikającą z rygorystycznego wychowania i tzw. negatywnej motywacji, wjeżdżania mi na ambicję, abym się
zmienił, poprawił. I wieczne niezadowolenie ze mnie mojego największego autorytetu - mojego ojca.
do piętnastego roku życia robiłem co mogłem żeby pozyskać jego miłość, jego sympatię, aby mu się przypodobać. Nadaremnie.
W końcu uwierzyłem w to, że jestem złym chłopcem, że jestem nic nie wart, że nie ma we mnie nic dobrego...
Kiedy na to nałożył się alkohol, od razu zrozumiałem, że to jest moje lekarstwo na te moje złe stany.
I choć coraz częściej popadałem po alkoholu w stany euforyczne, to co jakiś czas pojawiały się moralne kace, wyrzuty sumienia.
Zacząłem się w chwilach depresji karać za to co robię, za to jaki jestem. Zaczęły się samookaleczenia, tzw. chlastanie się.
Trwało to z przerwami koło 10 lat...
Do dzisiaj wstydzę się tego, jak traktowałem swoje ciało. Kłamałem swoim dzieciom i kłamię wnukom, skąd te blizny na moich rękach.
Najczęściej chodzę w koszulach z długim rękawem, aby je ukryć.
Potem moja autoagresja zmieniła się w skrywaną autoagresję. Kiedy przestałem pić i rozpocząłem proces leczenia, w trakcie terapii indywidualnej wyszło,
że w głębi serca nadal uważam się za złego człowieka, którego słusznie spotykają różne kary i plagi.
Sporą pracę nad polubieniem siebie wykonałem też na mityngach i pracując nad programem AA ze swoim sponsorem.
Wiele lat trzeźwienia musiało minąć, abym wreszcie zaakceptował siebie takim, jaki jestem, a z czasem, abym mógł z czystym sumieniem popatrzeć sobie
w oczy i powiedzieć do siebie:
Kocham się miłością bezwarunkową, ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami, mocnymi i słabymi stronami, takiego jaki jestem.
A to pozwoliło mi pokochać z czasem i bliźniego swego, jak siebie samego
